Lotnisko w Delhi wygląda tak, jak każde inne. No, może z wyjątkiem dywanu, który w czasach swojej (pewnie nie tak dawnej) świetności był w pastelowych kolorach, a teraz jest po prostu brudny. W efekcie zamiast zamierzonego chyba wrażenia luksusu sprawia wrażenie taniego blichtru.
Na zewnątrz też jest zaskakująco normalnie. Ruch na ulicach jest duży, ale nie jakiś szaleńczy. Dopiero po jakiejś półgodzinie przypominam sobie, że jest grubo po północy.
Tak naprawdę moje pierwsze spotkanie z Indiami ma miejsce rano w Paharganj, tętniącej życiem dzielnicy w centrum Delhi. Jest tu sporo hoteli klasy turystycznej, w których zatrzymują się Polacy (i kilka innych nacji) . Zgłodniały wrażeń i egzotyki turysta może czuć się usatysfakcjonowany: o poranku w oczy rzucają się śmieci i buszujące w nich święte krowy. A z biegiem godzin narasta zgiełk, tłok, ruch, harmider, kakofonia klaksonów. Kolory, zapachy, dźwięki, popychanie. Natłok bodźców, atakujących wszystkie zmysły. Uliczki są wąskie, a muszą pomieścić pieszych, riksze, motocykle, samochody, straganiarzy i miniaturowe uliczne garkuchnie. Pierwszeństwo ma większy i silniejszy – egzekwuje je trąbiąc i rozpychając się. Pierwszego dnia odskakuję nerwowo od rikszy, omal nie wpadając pod drugą. Po czym dostaję opieprz od pilota, że zachowuję się w sposób nieprzewidywalny dla innych uczestników ruchu. Przez następne dwa tygodnie będę się uczyła zachowywać przewidywalnie, z różnymi skutkami (prawdę powiedziawszy, nikomu z naszej grupy nie idzie to równie opornie jak mnie). Po jakichś dziesięciu dniach nauczę się nawet samodzielnie przechodzić przez ruchliwe ulice. No, prawie samodzielnie. W patowych sytuacjach wystarczy chwilę zaczekać i podczepić się pod (a raczej za) jakiegoś tubylca.