Dwa dni przed wyjazdem byłam bliska histerii. Po co ja się pcham do Indii? Trzeba było sobie kupić bilet do Włoch, każdy wyjazd do Włoch jest fascynujący. A w Indiach będzie bród, smród i żebracy, nie wspominając o widmie malarii i niechybnych zatruciach.
Indie znałam z relacji znajomych, którzy byli tu dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu. Ale czas nie stoi w miejscu – Indie się zmieniły, więc przez pierwsze dwa dni z ulgą odkrywam, że nie jest tak źle. Śmieci na ulicach są, ale nie otaczają nas zewsząd. Prawie nie widuję żebraków. Toalety trafiają się koszmarne (na przykład przy meczetach, na dworcach kolejowych, nawet dużych), ale wiele jest całkiem przyzwoitych (zwłaszcza w obiektach muzealnych i restauracjach, choć nie wszystkich). W pierwszym pociągu wybieram toaletę „w zachodnim stylu”, potem – jeśli w ogóle jest wybór – wolę tradycyjne, kucane – łatwiej w nich niczego nie dotykać. Metro w Delhi jest czyste, sprawne i dobrze oznakowane – na stacjach przesiadkowych wymalowane na podłodze kolorowe stópki prowadzą do różnych linii.
Nasze hotele (klasy turystycznej) też są lepsze niż się spodziewałam. No, w Europie pewnie bym kręciła nosem, ale tu cieszę się, że nic nie pełza i na ogół jest ciepła woda. Na ogół, choć zależy to od pory dnia i nocy, położenia pokoju, pewnie jeszcze od fazy księżyca i kilku mniej przewidywalnych czynników. Czasem trzeba wpaść na to, że w ścianę wbudowany jest bojler i włączyć go przed kąpielą. Na wszelki wypadek nie przyglądam się pościeli. Wi-fi działa chimerycznie, na ogół tylko przy recepcji. Wbrew jednak temu, co czytałam przed wyjazdem, gniazdka są przystosowane do różnych wtyczek – działają nie tylko ładowarki, ale też grzałka. Bez wyrzucania 70 zł na przejściówkę.