STOLICA W GÓRACH: OKOLICE SARAJEWA

Góry otaczają mnie zewsząd od początku podróży po Bałkanach i – poza wielokulturowością regionu – w dużej mierze w tym tkwi jego urok. Sarajewo cieszy się opinią najpiękniej położonej bałkańskiej stolicy, z której można łatwo wybrać się na wycieczkę w góry i dlatego zarezerwowałam tu aż trzy noclegi. Prawdziwa rozpusta! Chcę odpocząć po etapie intensywnego zwiedzania i jeszcze bardziej intensywnego przemieszczania się z miasta do miasta, z kraju do kraju. Przychodzi mi do głowy, że Sarajewo łączy funkcje trzech polskich miast: stołeczność Warszawy, zabytkowe atrakcje Krakowa i górskie położenie Zakopanego.

W moim hostelu w Sarajewie jest prawdziwa recepcja. Zwykła rzecz, a cieszy: w Dubrowniku, Splicie i Mostarze były tylko dochodzące recepcjonistki, które wpuszczały do hostelu o ustalonej porze (i, rzecz jasna, zostawiały klucze). Tu obsługa służy radą i pomocą. Mój przewodnik skąpo informuje o otaczających Sarajewo pasmach górskich, postanawiam więc zasięgnąć języka właśnie w hostelu.

Recepcjonistka entuzjastycznie radzi, żebym wjechała kolejką na masyw Trebević (1627 m), pokazuje zdjęcia, aktualne i sprzed wojny. Na pytanie, czy mogę wejść pieszo, odpowiada przecząco – to ruchliwa szosa, wędrówka nie będzie przyjemna. Lepiej pochodzić po szczytach masywu. Potem odkrywam z okien kolejki, że jednak jest szlak pieszy i całkiem fajnie wygląda.

Pierwsza kolejka na Trebević, zbudowana w latach pięćdziesiątych, została całkowicie zniszczona w czasie ostatniej wojny w Bośni. Ślady wojny są zresztą do dzisiaj w obrębie masywu widoczne. Nowa kolej gondolowa, zbudowana przy udziale finansowym Unii Europejskiej, została oddana do użytku w tym roku (bilet w obie strony kosztuje 20 marek, czyli ponad 40 zł – sporo, jak na warunki bośniackie; nie można płacić w euro, można kartą). Z kolejki i z góry można podziwiać piękną panoramę Sarajewa, ale z wycieczką po górach ma to tyle wspólnego, ile spacer z Gubałówki na Butorowy Wierch… Na górze, w lesie, łapie mnie solidna burza, którą przeczekuję w ruinach z czasów ostatniej wojny, licząc na to, że skoro nie zawaliły się ostatecznie w ciągu ostatnich dwudziestu trzech lat, to nie zawalą się akurat teraz. W końcu przejaśnia się i docieram do sympatycznej restauracji. Trochę ładnych widoków, sympatyczny spacer, ale amator górskich wędrówek będzie (tak jak ja) nieco rozczarowany.

 

Następnego dnia wybieram się do wodospadu Skakavac, odległego 11 km od centrum Sarajewa. Najpierw w centrum Sarajewa szukam przystanku autobusu nr 63, jadącego do wsi Nahorevo, który – przy pomocy kierowców miejskich autobusów w końcu znajduję przy ulicy Kosevo, a nie Sutjeska, skąd, według informacji w Internecie, mają odjeżdżać. Rozkład w realu też nie pokrywa się z wirtualnym, ale co mi tam… Grunt, że w końcu dojeżdżam do Nahoreva. Recepcjonistka w hotelu mówiła, że z przystanku do wodospadów jest jakieś pół godziny. Kierowca pokazuje mi na migi, że teraz godzinę na nóżkach…. Super, w końcu wybrałam się na wycieczkę. Jest gorąco, ale nie tak potwornie, jak było w Czarnogórze czy Chorwacji. Mijam wieś. Czuję się, jakbym znalazła się w polskich Beskidach – podobne malownicze krajobrazy, łagodne, zalesione stoki. Mijają mnie samochody, chyba z turystami. Na większych rozwidleniach są drogowskazy do wodospadu (nie podają odległości), na mniejszych trzymam się głównej drogi. Nie mam pewności, czy dobrze idę, niestety nie mam też mapy.

 

 

W końcu po ponad godzinie spotykam idącą z przeciwnej strony dziewczynę, ewidentnie turystkę. – Do wodospadów daleko? – pytam. – Daleko – odpowiada zwięźle. – Jak daleko? – dociekam, lekko zaniepokojona. Nie mam zbyt dużo wody ani jedzenia. – Pół godziny – odpowiada po chwili wahania. Potem pomyślałam, że powiedziała to, co chciałam usłyszeć. Bo po kolejnych 15 minutach widzę drogowskaz: „Skakavac 4 km”. I dopiero tu zaczyna się właściwy szlak. Widzę też drewnianą chatkę, a przed nią stoły i ławy, które zdają się czekać na zgłodniałych i spragnionych turystów…. Właściciel dobrze mówi po angielsku, potwierdza, że można u niego coś przekąsić i wyjaśnia, jak dotrzeć wodospadu. Postanawiam zjeść tu obiad w drodze powrotnej. Szlak wiedzie pięknym, bujnym lasem, w którym nie doskwiera mi już upał.

 

Po kolejnej godzinie – czyli dwie i pół godziny od opuszczenia wsi – docieram do wodospadu. Nosi uroczą nazwę Skakavac, czyli Konik Polny. Najpierw go słychać, a dopiero potem wyłania się zza drzew. Jest dość efektowny – nie tyle przez wysokość (98 m), ile cieniutką taflę spadającej wody. Do gospody mogę wrócić po śladach lub okrężną drogą przez punkt widokowy (szlak robi pętelkę). Normalnie wybrałabym tę drugą opcję – nie lubię wracać tą samą drogą – ale napotkani przy wodospadzie turyści ostrzegają przed stromizną na podejściu, a ponadto niepokoję się o powrót – nie zdążę na dwa kolejne autobusy, które zapamiętałam z rozkładu kierowcy (wszak do wodospadu miała być godzinka drogi). Wyliczam, kiedy powinien jechać kolejny, ale nie chcę ryzykować, że na ten również się spóźnię. Udaje mi się jednak wrócić do Sarajewa znacznie szybciej. Kiedy dochodzę do gospody, do samochodu wsiada sympatycznie wyglądająca para w średnim wieku. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że wracają do Sarajewa, więc pytam, czy mogliby mnie podrzucić. Zgadzają się chętnie – widzieli, że tak jak oni zeszłam ze szlaku. To Niemcy, spędzają urlop w Bośni. „W Chorwacji za drogo, a w Czarnogórze standard za niski” – odpowiadają na pytanie, dlaczego wybrali akurat Bośnię. Opowiadam o mojej podróży. Sama pani robi tę trasę? – pytają z niedowierzaniem. Śmieją się, że to nie jest urlop wypoczynkowy.

 

Z żalem żegnam Sarajewo, w którym zdążyłam się niemal zadomowić. Górskim położeniem nie dorównuje co prawda Zakopanemu, ale historycznym i kulturowym bogactwem, którego ucieleśnieniem są dobrze zachowane zabytki architektury sakralnej i świeckiej, może śmiało rywalizować ze skądinąd ukochanym przeze mnie Krakowem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *