Na Albanię mam dwa dni, szukam więc ciekawego miejsca w pobliżu Tirany. Wydany kilka lat temu przewodnik zachwala Kruję, miasteczko położone trzydzieści kilka kilometrów od stolicy. Miał się tam zachować autentyczny, niepowtarzalny klimat prowincjonalnych albańskich miasteczek. Jest tradycyjny targ i zabytkowy zamek. Tego mi trzeba!
Udaję się na dworzec, na który przyjechałam poprzedniego dnia z Czarnogóry i pytam o autobus do Kruji. Facet patrzy ma mnie z niesmakiem. „To jest międzynarodowy dworzec autobusowy!” – mówi urażonym tonem. Pokazuje, że mam iść na drugi dworzec, odległy o dwa kilometry. Drugi „dworzec” okazuje się wysypanym żwirem placem, a raczej placykiem, na którym stoi kilkanaście busów. Żaden z nich nie ma życzenia jechać do Kruji. Gdy pytam o Kruję, kierowcy pokazują ….. kierunek, z którego przyszłam. Próbuję negocjować cenę z taksówkarzami. Wygląda to dość zabawnie – taksówkarze nie mówią po angielsku, więc pokazują, ile żądają, na banknotach – wygląda to tak, jakby to oni chcieli mi zapłacić. Dwóch żąda 20 euro, trzeci zgadza się jechać za 15, ale po chwili prowadzi mnie do prywatnego samochodu. Nie ryzykuję, wracam do centrum. Szukając informacji turystycznej, natykam się na budkę kogoś, kto jest chyba dyspozytorem komunikacji miejskiej. Nie mówi po angielsku, ale rozumie, o co mi chodzi, a przynajmniej mam taką nadzieję. Pisze coś na skrawku papieru i tłumaczy na migi, dokąd mam się udać. Za rogiem znajduję przystanek, pokazuję miłej dziewczynie tajemnicze nazwy naskrobane przez dyspozytora i dowiaduję się, że mam wsiąść do autobusu, który zawiezie mnie…. nie, nie do Kruji, ale na dworzec, z którego odjeżdżają autobusy do Kruji… Jestem dość sceptycznie nastawiona, ale mam niewiele do stracenia. W Tiranie nie ma tylu atrakcji, żeby spędzić w niej kolejny, cały dzień.
Wysiadam w miejscu, które wydaje mi się dziwnie znajome. Jestem naprzeciwko dworca międzynarodowego, po drugiej stronie szerokiej, ruchliwej ulicy Dritana Hoxhy. Tu, za drzewami, kryje się kolejny plac, z którego rzeczywiście odjeżdżają autobusy do Kruji. I tym razem mam szczęście, bo autobus jedzie za chwilę. Bez przeszkód już (nie licząc korka na wylotówce), po dobrej godzinie docieram do celu. Niestety Kruja nie jest warta wysiłku, który włożyłam w dotarcie do niej. Zamek został całkowicie zniszczony i odrestaurowany, wygląda jak teatralna dekoracja. Zabytkowy kościół jest zamknięty na łańcuch, lokalny bazar wygląda jak skansen, a kupić można na nim wyłącznie pamiątki. Nad miasteczkiem góruje gigantyczny, nowy hotel. Autentyczny klimat albańskich miasteczek najwyraźniej już się stąd w ciągu minionych lat ulotnił. Zapewne bezpowrotnie. Mieszkańcy wyglądają turystów, na bazarku zaraz ktoś mnie zaczepia po polsku. Myślę sobie, że nasi tu bywają, zastanawiając się jednocześnie, co mnie zdradziło. Pół godziny później już wiem – co drugi napotkany w Kruji turysta jest Polakiem, spotykam co najmniej dwie zorganizowane grupy. Z jakiegoś powodu wszystkie polskie biura przywożą tu swoich klientów.
Znajomość wszystkich (chyba) dworców autobusowych w Tiranie (i pełniących tę funkcję placów) bardzo przyda mi się następnego dnia, gdy mówiący wyłącznie po albańsku i ogólnie mało kumaty taksówkarz będzie chciał mnie wywieźć na niewłaściwy…. Pokażę mu palcem drogę i dzięki temu zdążę na autobus do Kosowa.
Nowy hotel góruje nad Krują…