Na Sri Lankę, dawny Cejlon, lecę z koleżanką, którą poznałam na portalu podróżniczym. Wybieramy lot Aerofłotu przez Moskwę (dwie godziny plus osiem i pół). Nasza trasa (18 dni z lotem w obie strony) wiedzie z Kolombo przez Anuradhapurę, Mihintale, Dambullę, Sigiriyę, Polonnaruwę, Kandy, Nuwara Eliyę, Ellę, Mirissę i Galle z powrotem do Kolombo.
Choć czytałam o synkretyzmie religijnym w Sri Lance, na lotnisku zaskakuje mnie widok ubranych choinek. Sri Lanka jest krajem buddyjskim (70% ludności) z mniejszością hinduską (12,5%), muzułmańską (ok. 10%, głównie sunnitów) i chrześcijańską (ok. 7,5%, głównie katolików). Kilka godzin później w centrum handlowym (w którym chcemy zaopatrzyć się w żywność) napotykamy gigantyczną choinkę, która budzi spore zainteresowanie klientów, a w hotelu słyszymy muezzina, wzywającego na modły do sąsiedniego meczetu.
Wbrew temu co czytałam, nie spotykamy tłumów turystów, a nasz widok budzi życzliwe zainteresowanie Lankijczyków. Uśmiechają się, uważają, żeby nie wchodzić nam w kadr, zagadują, pytają, skąd jesteśmy, na jak długo przyjechałyśmy, co zamierzamy zwiedzić. Czasem zaczepiają nas po angielsku kilkuletnie dzieci. Dorośli po angielsku na ogół mówią słabo i często trudno ich zrozumieć. Informacje, których chętnie udzielają, nie zawsze są wiarygodne. Jak wtedy, gdy w odpowiedzi na pytanie o supermarket odsyłają nas do nowego (chyba) centrum handlowego, w którym jest wszystko, z wyjątkiem supermarketu. Bo supermarket nie został jeszcze otwarty. Albo zapewniają (z własnej inicjatywy), że bilet do Anuradhapury w drugiej klasie zapewni nam wygodną podróż. Oj, nie będzie wygodna….