Pierwszy tydzień spędzimy w tzw. Trójkącie Kulturalnym, czyli na obszarze pomiędzy trzema historycznymi stolicami Sri Lanki: Anuradhapurą, Polonnaruwą i Kandy. Próbowałyśmy kupić bilety na poranny pociąg do Anuradhapury zaraz po przyjeździe, ale już nie było – na żaden pociąg. Zapewniono nas jednak, że jest osobna pula biletów, dostępna w dniu odjazdu pociągu i poradzono, żebyśmy przyjechały na dworzec godzinę wcześniej.
Wstajemy więc o czwartej i przed 5.30 ustawiamy się w krótkiej kolejce. Bilety zdobywamy, ale gdy podjeżdża pociąg, Lankijczycy wskakują w biegu, żeby zająć miejsca. My jesteśmy bez szans. Cztero- i pół godzinną podróż do Anuradhapury odbywamy na stojąco i obiecujemy sobie więcej nie skorzystać z tego środka transportu. Potem spotkamy inny zachodnich turystów, którzy dotarli do Anuradhapury w podobnie niekomfortowych warunkach. Być może poranny pociąg nie zawsze jest tak zatłoczony, bo na Sri Lance trwają właśnie ferie szkolne.
Zwiedzanie rozległego kompleksu świątynnego w Anuradhapurze zostawiamy sobie na następny dzień. Jedziemy tuk tukiem do pobliskiego Mihintale (około 40 minut w jedną stronę, koszt w obie strony – 2000 rupii, można też dojechać autobusem). Zespół klasztorny w Mihintale jest kolebką cejlońskiego buddyzmu. To tu Mahinda, syn indyjskiego cesarza Aśoki, miał w III w p.n.e. spotkać lankijskiego króla Devanampiję Tissę. Ojciec przysłał go, by nawrócił mieszkańców wyspy na buddyzm, a Mahinda misję wypełnił.
Mnisi buddyjscy w Mihintale
Na wzgórzu znajdują się między innymi pozostałości klasztoru, dagoba Mangowca, stupa Maha Seya, i statua Buddy (wstęp 500 rupii). Bodaj największą atrakcją jest jednak niemal pionowo wznosząca się skała Aradhana Gala, z której rozpościera się piękny widok na okolicę. Ponieważ przed wejściem na teren kompleksu świątynnego trzeba zdjąć buty, wierni i turyści wspinają się na nią boso. Z reguły Lankijczykom przychodzi to łatwiej niż przybyszom z zachodu, którzy jęczą (częściej) lub zachwalają darmowy masaż stóp (rzadziej). Na szczyt skały dotarła nasza reprezentacja, czyli Agnieszka, która uznała widoki za „piękne jak na warunki lankijskie”, ale niedorównujące innym malowniczym miejscom, na przykład Dolomitom. Ja spasowałam w połowie drogi. Natomiast zachwalany przez wszystkich zachód słońca pod stupą Maha Seya mocno nas rozczarował, być może winne jednak temu były gromadzące się na horyzoncie chmury…
Większość odwiedzających Mihintale to wierni, nie turyści. Pod stupami i posągiem Buddy składają w ofierze kwiaty. Ofiara bardzo smakuje małpom….
Po powrocie w pensjonacie czeka na nas przesympatyczny gospodarz. Oprócz nas zatrzymał się u niego tej nocy tylko jeden turysta z Czech. Lankijczyk skarży się na brak gości, a winą obarcza sytuacje polityczną panującą od trzech miesięcy w Sri Lance. Nieraz usłyszymy jeszcze te skargi…
Pierwsze wrażenia? Jedzenie jest hot (przyprawy z dodatkiem mięsa i warzyw), ale zimne. Woda w kranie cold. Aga krzyczy: ” Boże, jak oni jeżdżą !” Jeżdżą dużo spokojniej niż w Indiach, choć styl (czyli chaos i temperament kierowców) podobny. Na pierwszy rzut oka Sri Lanca to takie Indie w wersji soft. Dla początkujących.