Zaczyna padać, kiedy jedziemy autobusem. Z Dambulli do Polonnaruwy jedzie się dwie godziny, na nocleg wrócimy do pensjonatu w Dambulli. Kiedy dojeżdżamy do Polonnaruwy, wygląda to wciąż jak zwykły, a nie monsunowy deszcz, który o tej porze roku powinien, o ile wiemy, padać tylko w północno-wschodniej części Sri Lanki. Dogadujemy się z kierowcą tuka-tuka – ruiny średniowiecznego miasta są na tyle rozległe, że, podobnie jak w Annuradhapurze, konieczne są rowery lub tuk-tuk, kupujemy bilety za 25 dolarów i wjeżdżamy na teren skansenu. Dojeżdżamy do pierwszych ruin, udaje mi się zrobić jedno zdjęcie i wtedy zaczyna lać na dobre. Ściana wody. Postanawiamy przeczekać chwilę w tuk-tuku. Przecież, myślimy, skoro pada tak mocno, szybko przestanie…..
O naiwności! Gdy po piętnastu minutach sytuacja nie ulega zmianie, pytam tuk-tukarza, czy na terenie muzeum jest jakaś kawiarnia. Na terenie nie ma, ale możemy wrócić do centrum. Upewniamy się przy kasie, czy będziemy mogły wjechać z tymi samymi biletami (kierowca z własnej inicjatywy sprzedaje bajeczkę, że musimy jechać do apteki). Zapisują na biletach numery naszych paszportów i kilka minut później lądujemy w dość obskurnym barze przy niesmacznej kawie. Tuk- tukarz potwierdza moje ponure podejrzenia, że to jednak monsunowy deszcz i tłumaczy nam z wyrozumiałym uśmiechem, że w centralnej części Sri Lanki to o tej porze roku rzecz zwyczajna. Po godzinie sytuacja się pogarsza – bezpardonowo wypraszają nas z baru, bo zaczynają serwować lunch, którego my – tu i teraz – jeść nie chcemy. Na zewnątrz leje za to jeszcze bardziej, choć godzinę temu nie wydawało się to możliwe. Nie ma jednak sensu dłużej czekać – jutro musimy, zgodnie z planem, jechać dalej do Kandy. Postanawiamy więc zobaczyć, ile się da, szybko, bez zaglądania do przewodników, których w tych warunkach nie da się wyciągnąć z plecaków. Wyruszamy więc zakryte przywiezionymi z Polski pelerynami przeciwdeszczowymi i uzbrojone w gigantyczne, mocne parasole, które zakupił nam naprędce kierowca. Początkowo próbuję omijać kałuże, godzinę później śmieję się na samą myśl o tym, bo, chcąc nie chcąc, brodzę po kostki w (ciepłej na szczęście) wodzie. Postanawiam nie sprawdzać wodoodporności mojego aparatu, ale Agnieszce udaje się pstryknąć kilka fotek.
Polonnaruwa była drugą stolicą syngaleskiego państwa – przejęła tę funkcję w połowie XI w. po zniszczonej przez Ćolów Anuradhapurze. Okres świetności Polonnaruwa przeżyła w XII wieku, za panowania króla Parakramabahu I, który pod swoim berłem zjednoczył cały Cejlon. Do upadku Polonnaruwy doprowadziła inwazja Tamilów w połowie XIII wieku. Miasto nigdy nie odzyskało dawnej świetności.
Nasza radość ze zwiedzania została mocno ograniczona przez ekstremalne warunki pogodowe. Nie zwiedziłyśmy wszystkich obiektów, ale Polonnaruwa mimo ulewy zrobiła na nas duże wrażenie. A może właśnie dzięki niej? Może właśnie ponura aura, wiszące nad opustoszałymi ruinami (opuszczonymi podwójnie – przed wiekami przez mieszkańców, a teraz przez turystów, bo zwiedzających, równie zdesperowanych jak my była zaledwie garstka) czarne chmury i potoki deszczu dodały ruinom miasta niesamowitego uroku romantycznej niesamowitości i grozy? Tego pewne nigdy się nie dowiemy…
Posągi Buddy w Polonnaruwie uchodzą za najpiękniejsze na wyspie. Chroni je daszek, dzięki czemu mimo ulewy mogłam je sfotografować.