Na dworzec w Samarkandzie wiezie mnie zamówioną przez hotel nieoznakowaną taksówką emerytowany nauczyciel rosyjskiego. Świetnie mi się z nim gada, bo z belferską wprawą odgaduje, co chcę powiedzieć i uczynnie kończy za mnie zdania. Zresztą jest tak gadatliwy, że mogłabym nic nie mówić – jest szczęśliwy, że znalazł sobie słuchaczkę, która cokolwiek rozumie po rosyjsku. Nie kryje nostalgii za Związkiem Radzieckim – lepiej się żyło, mogliśmy sobie pozwolić na podróże do Moskwy, Petersburga, na Kaukaz (w głosie brzmi tęsknota i zachwyt)… Twierdzi, że bywał też w Polsce, „w interesach”, ale nie ma ochoty rozwijać tematu. Uwielbia język rosyjski, którym można się porozumieć „na całym świecie”. Po chwili orientuje się, że się zagalopował. „No, nie jest tak uniwersalny jak angielski” – przyznaje. Cóż – dla niego cały świat to Moskwa, Petersburg i Kaukaz.
Drugiego dnia pobytu w Samarkandzie obiecywałam sobie, że nie wsiądę do taksówki. Miałam dość użerania się z chciwymi i namolnymi taksówkarzami. Ale żar lał się z nieba, ja przeszłam już pieszo od meczetu Bibi Chanum do Muzeum Archeologicznego Afrasiab, a stamtąd do Obserwatorium Archeologicznego Uług Bega. Więc się poddaję. Nie tyle łapię taksówkę, ile daję się złapać taksówkarzowi, który za podwiezienie do meczetu Hazrat -Hyzr oferuje przystępną cenę – „dziesięć”. Upewniam się, że chodzi o 10 tysięcy uzbeckich sumów, a nie 10 amerykańskich dolarów i wsiadam. Jak się okazuje, przystępna cena była po to, by zwabić mnie na popołudniową wycieczkę do urokliwego miejsca, które gość pokazuje na zdjęciu, a którego nazwa nic mi nie mówi, lub – jeszcze lepiej – na całodzienną wycieczkę do Shahrisabz. Oferta jest lepsza niż ta, którą przedstawiła mi gospodyni w hotelu (30 a nie 35 USD dla jednej osoby), ale wiem, że taniej mogę pojechać taksówką dzieloną. „Dzielone taksówki są nielegalne!” – wykrzykuje taksówkarz, a ja uświadamiam sobie, że pierwszy raz jadę taksówką „legalną”, żółtą i oznakowaną jako taksówka właśnie. W Uzbekistanie jest ogólnie przyjęte oferowanie podwózki nieznajomym za niewielką opłatą. Władze przymykają na ten proceder oko, a ja czytałam przed wyjazdem, że w kraju, w którym na każdym rogu stoi policjant i jest kamera, z takich nieoficjalnych taksówek mogą bezpiecznie korzystać podróżujące samotnie kobiety. Do pierwszej wsiadłam na lotnisku w Taszkencie, druga podjechała następnego dnia pod hotel, zamówiona przez recepcjonistę, a potem tak już zostało.
Przy deptaku w Szahrizab nowe pawilony, a w nich lokale gastronomiczne. Szyld jednego obiecuje kawę, więc wchodzę. Nieczynne. Lokal dopiero szykuje się do otwarcia, trwają prace wykończeniowe. Tylko że to koniec sezonu… Do innego udaje mi się w końcu wejść. Stoliki w podwórzu, widać, że miejsce nie jest ukończone, nie ma karty dań. Są jacyś goście, ale to chyba znajomi. Dostaję przekąskę i kawę słodką jak ulepek. Kiedy przychodzi do płacenia rachunku, gospodarz ze złotymi plombami we wszystkich zębach waha się dłuższą chwilę, spogląda w niebo, szukając natchnienia, po czym rzuca śmiesznie niską kwotę: 5,000. Pół dolara.
Wracam taksówką z Szachrisabz do Samarkandy. Na kolanach trzymam otwarty przewodnik.
– Co to za zdjęcie? To Turkmenistan?
Na zdjęciu jest… Szachrisabz, tylko z drugiej strony. Podjechaliśmy od strony pałacu Ak-Saraj, zdjęcie pokazywało meczet Gumbaz i kompleks mauzoleów Dorut Tilawat. Mój taksówkarz nigdy ich widział… Chyba nigdy w życiu nie widział też przewodnika.
– Mogę zobaczyć? Cała ta książka jest o Uzbekistanie? Pani ją całą przeczytała? U nas nie ma takich książek. (Sprawdziłam później w dwóch księgarniach w Taszkiencie. Rzeczywiście, przewodników nie było).
– I dokąd pani dalej pojedzie? Do Buchary, ojejku, do Chiwy też? Aż do Chorezmu?
Nigdy nie był w Chiwie. Za granicą był raz. Pracował przez rok w Moskwie.
W drodze do Szachrisabz obgadaliśmy kilka tematów, na tyle na ile pozwalał na to mój szkolny rosyjski. (Jego zresztą też nie był najlepszy. Znajomość rosyjskiego nie jest tak dobra i powszechna jak za czasów Związku Radzieckiego). Rodzina. Dzisiaj w Uzbekistanie wciąż popularny jest model rodziny wielodzietnej, z czworgiem, a nawet sześciorgiem dzieci. Kiedyś rodziło się więcej. Jego ponad dziewięćdziesięcioletnia babka urodziła dziesięciu synów. Żadnej córki. On za to nie ma brata, tylko siostry.
Dzieci uczą się w szkołach na dwie zmiany. Rzeczywiście, widziałam dzieci wychodzące ze szkoły po 18.00. Obowiązuje dress code – białe bluzeczki, granatowe spódniczki za kolana, białe rajstopy, białe koszule, granatowe kamizelki i granatowe spodnie – ale nie są to mundurki sensu stricte – każda bluzeczka jest inna. Bluzeczki i koszule chłopców są nieskazitelnie białe i starannie wyprasowane. Bardzo podobny dress code obowiązuje urzędników.
Pytam o tadżycką mniejszość. W Samarkandzie Tadżycy stanowią połowę ludności. W szkole tadżyckie dzieci muszą się uczyć po uzbecku. W dużych miastach są szkoły z językiem wykładowym rosyjskim. Te szkoły cieszą się dobrą opinią, dają dzieciom przyszłość. Putin nalega, by – w imię współpracy gospodarczej – Uzbecy uczyli się rosyjskiego. „Nie mogę postawić tłumacza przy każdym Uzbeku”.
W Bucharze staruszek gestem zaprasza mnie gestem na podwórko swojego domu. Dom jest w ruinie, ale widać, że bardzo stary, widać piękne ornamenty. Takie prywatne, nieoficjalne muzeum. Dziękuję i wręczam banknot 5,000 – taka stawka obowiązuje w mniejszych atrakcjach turystycznych. Nie kryje niezadowolenia. Pokazuje coś na palcach – chyba oczekuje drugiego pięciotysięcznego banknotu, ale to przegięcie. Musi zadowolić się jednym.
Naprzeciwko meczetu Bolo-Hauz wchodzę do czajchany, która na pierwszy rzut oka wygląda bardzo zachęcająco. Na drugi rzut oka widać, że jest oblegana przez grupy zachodnich turystów, przyprowadzone przez przewodników, którzy zapewne wiedzą, gdzie dają dobrze jeść. Po dziesięciu minutach wiem, że trudno zwrócić uwagę kelnera, bo ruch mają spory. Zmieniam stolik, żeby być bardziej widoczną. Kelnerzy uwijają się jak w ukropie, obsługując zachodnich gości. Kelnerki – wprost przeciwnie, kręcą się jak muchy w smole, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. W końcu udaje mi się ściągnąć uwagę kelnera. Błyskawicznie podchodzi, przyjmuje zamówienie po angielsku, po czym …. przekazuje je koleżance, która bardzo szybko podaje pyszne, soczyste szaszłyki, nie odzywając się do mnie ani słowem. A więc o to chodziło! Kelnerki „nie widzą” turystów, bo nie potrafią się z nimi porozumieć…
Taksówkarz (tej roli podjął się na ochotnika recepcjonista mojego hotelu – na wszelki wypadek cenę jak zwykle ustaliłam z góry) w drodze na dworzec w Bucharze: jest Tadżykiem. Mówi, że w Bucharze Tadżycy stanowią nawet 80 % ludności. Zna tadżycki i uzbecki (oczywiście rosyjski i nieźle angielski). Po tadżycku mówi się w domach, na ulicy. W szkole i w urzędach – wyłącznie po uzbecku. Próbuję dopytać, czy Tadżycy są w jakiś sposób dyskryminowani w Uzbekistanie. Zaprzecza, ale nie jestem pewna, czy zrozumiał moje pytanie. Może zresztą zrozumiał, tylko nie chce na ten temat rozmawiać.
Na dworcu w Urgencz przebijam się przez zwarte szyki taksówkarzy – wiem, że do Chiwy mogę bez problemu dostać się, korzystając z lokalnego transportu. Po raz pierwszy proszę o pomoc…. policję turystyczną. Zadaniem tej formacji jest pomagać turystom. Funkcjonariusze podobno znają angielski. Podobno. Ten nie zna, a zadanym po rosyjsku pytaniem o autobus do Chiwy jest zakłopotany. Nie wie. Zachodni turyści podróżują do i z Chiwy taksówkami, nie autobusem. Pyta taksówkarza, w końcu mówi, że autobus odjeżdża z bazaru, oddalonego podobno o 2 km. Dopadam pierwszy z brzegu autobus i pytam, czy jedzie na bazar. Facet w drzwiach kiwa głową i odbiera moją walizkę (to odruch większości mężczyzn w Uzbekistanie, nie wyłączając konduktorów – pomóc kobiecie wnieść lub wynieść walizkę, torbę do/z autobusu czy pociągu). Potem gładko przechodzi na angielski. Pyta, czy mam uzbeckie sumy. Gdybym nie miała, to pewnie zapłaciłby za mój bilet (1000 UZS). Potwierdza, że z bazaru odjeżdżają autobusy do Chiwy. Po kilku minutach mówi, że następny przystanek będzie NASZ. Wysiada ze mną i znajduje mój autobus. Dziękuję, żegnamy się, po chwili widzę jednak, że wsiadł za mną do autobusu i rozmawia z kierowcą. Podchodzi do mnie i informuje, ile kosztuje bilet do Chiwy (3000), po czym żegnamy się ponownie, tym razem ostatecznie… Z taką serdecznością, powszechną w Gruzji i Armenii, spotkałam się w Uzbekistanie tylko raz.
Autobus wjeżdża do Chiwy. Mapa w telefonie pokazuje, że jesteśmy w centrum, ale mam wrażenie, że to ciągle przedmieścia. Pytam po rosyjsku stojącą obok młodą dziewczynę, gdzie mam wysiąść. Nie reaguje. Chyba nie zna rosyjskiego. Z kierowcą też nie mogę się dogadać. Kilka razy spotkam się jeszcze z sytuacją, że napotkani mieszkańcy prowincjonalnej, ale przecież bardzo chętnie odwiedzanej przez turystów Chiwy, nie znają rosyjskiego. W końcu zatrzymujemy się na pętli na bazarze. Teraz mam wrażenie, że jestem nie tyle na przedmieściach, ile daleko za miastem. Rozglądam się bezradnie. Po chwili staje przy mnie kierowca marszrutki i oferuje podwózkę. Tym razem nawet nie pytam o cenę. Facet nie zna nazwy mojego malutkiego hotelu ani równie maleńkiej ulicy, dzwoni do hotelu, żeby się dowiedzieć. Po kilku minutach dojeżdżamy. Żąda śmiesznie niskiej sumy 3000. Podaję 5000 i, dziękując wylewnie, proszę, żeby zatrzymał resztę.
W drodze powrotnej wsiadam w Chiwie do trolejbusa na pętli. W środku siedzą wracające ze szkoły dzieci. Kiedy wsiadam, rozlega się chichot. „Turystka”. Wsiadają kolejne dzieci, niektóre wyglądają na sześcio-, najwyżej siedmioletnie. Jadą do szkoły SAME. Ten fakt świadczy o tym, jak bezpieczny jest ten kraj. Obok mnie siada młoda dziewczyna. Gdy pytam, czy zna rosyjski, kręci głową i uśmiecha się z zakłopotaniem.
Taksówkarz (samozwańczy) na krótkiej trasie w Urgenczu. „Z Polski? Wiem, wasz prezydent zginął w katastrofie lotniczej. A jak się w Polsce żyje?” Pyta, czy znam rosyjską piosenkarkę, której piosenka leci akurat w radiu. Jest zdziwiony, kiedy mówię, że nie słuchamy w Polsce rosyjskiego popu. Pól godziny później w poczekalni na dworcu w Urgenczu zagaduje mnie młody facet. Tutejszy, z Urgenczu. Chyba Tadżyk, ma europejskie rysy. „Z Polski? To w Europie?” Głową wskazuje parę starszych Europejczyków, którzy siedzą obok. „Jesteście razem? Nie? To pani sama? I podróżuje pani bez przewodnika???” Większość zachodnich turystów, także indywidualnych, podróżuje z uzbeckim przewodnikiem.
Pociąg sypialny, którym wracam z Urgenczu do Taszkentu, ciągnie kilkanaście wagonów. Akurat w sąsiednim jest WARS, więc idę na herbatę. W drzwiach wagonu zatrzymuję się i w pierwszej chwili mam ochotę się wycofać – atmosfera jest bardzo sowiecka. Obskurnie i co za typy przy stolikach! Jeśli nie wszyscy są na rauszu, to kelner na pewno. „Tylko herbatę? Nie będzie pani nic jadła? A dlaczego?” Przez chwilę nie jestem pewna, czy mnie nie wyrzuci. Gdybym wiedziała, że wagon restauracyjny będzie obok, może nie robiłabym zapasów żywności na piętnastogodzinną podróż. Dostaję jednak swoją herbatę – nawet w pociągu podają czajniczek i miseczkę, a cukier na specjalne życzenie po kilku minutach poszukiwania.