Wjeżdżamy do parku przed świtem. Przez pierwszą godzinę polujemy na tygrysa. Choć jedyną naszą bronią są aparaty, tygrys nie jest tak głupi, żeby wyściubiać nos z kryjówki. Też bym się schowała na taki widok:
Wszyscy zdaje się wiedzą, że żaden tygrys się nie pokaże. Ale to polowanie stanowi nieodzowną część rytuału. Kierowcy podjeżdżają i przyczajają się w jakimś miejscu, a po minucie lub dwóch ruszają i przemieszczają się kilkadziesiąt metrów dalej. W tym czasie kierowcy innych dżipów robią to samo (to znaczy podjeżdżają za nimi) lub coś dokładnie odwrotnego (zawracają i podjeżdżają w przeciwnym kierunku). Turyści mają wierzyć, że ich załoga, czyli kierowca i przewodnik najlepiej wiedzą, w którym miejscu tygrys wyściubi nos z kryjówki. I że te wszystkie chaotyczne i nerwowe ruchy mają jakiś głębszy sens.
Po godzinie mam tej serdecznie szopki dosyć i żałuję, że nie zostałam w ciepłym łóżku. Ale Hindusi też wiedzą, ile wynosi wytrzymałość zachodniego turysty, więc po godzinie obwieszczają z żalem, że tygrys dzisiaj niestety się nie pokaże… Co było do udowodnienia.
Jedziemy w inny rejon parku. Słońce powoli wznosi się nad korony drzew. I wtedy robi się naprawdę pięknie i ciekawie…