Na dziedzińcu Wielkiego Meczetu w Fatehpur Sikri do każdego z nas ktoś się przyczepił. Mój anioł stróż zapewniał, że nie jest przewodnikiem, lecz świętym mężem. Kimkolwiek był, z długą siwą brodą prezentował się rzeczywiście nobliwie. Cel miał jednak taki sam, jak (samozwańczy zapewne) przewodnicy – oprowadzić mnie po obiekcie i dostać za to kasę. I, podobnie jak ci przewodnicy, nie chciał pogodzić się z odmową. Chcąc nie chcąc, w jego towarzystwie weszłam do meczetu.
To był najpiękniejszy meczet, jaki widziałam w Indiach. Z bogatą, ale subtelną dekoracją. Nie mogłam jednak skupić się na jego oglądaniu, bo święty cierpiał na słowotok. Kiedy kolejna próba grzecznego pozbycia się natręta nie przyniosła rezultatu, w odruchu desperacji krzyknęłam „Jesus Christ!”. Nie była to świadoma strategia, ale podziałała nad wyraz skutecznie. Święty mąż uciekł ode mnie jak diabeł od święconej wody. Choć zapewne wzywając chrześcijańskie świętości w meczecie, popełniłam gruby nietakt.
Gdy już nacieszyłam oczy dekoracją meczetu, na imponującym dziedzińcu zobaczyłam starszego kolegę z grupy, oczywiście w towarzystwie anioła stróża. Kolega rozmawiał z młodym Hindusem. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że kolega, pokolenie 60+, nie znał angielskiego, a przynajmniej nie zdradził się z tym przez poprzednich dziesięć dni. Zaintrygowana, niepostrzeżenie podeszłam bliżej. Hindus rozprawiał z zapałem. Kolega, z głową wspartą na dłoni, słuchał uważnie i potakiwał – przyznam, że sprawiał wrażenie bardzo pilnego słuchacza. A Hindus – cóż, wie pewnie, że nie każdy biały jest potomkiem brytyjskich kolonizatorów, ale chyba przez myśl mu nie przeszło, że biały może nie znać angielskiego.
Dzięki za ten boski post.
Czekam na więcej, wszystkiego dobrego, pozdrawiam.
Pozdrawiam i zapraszam.