Zatrułam się kanapką zjedzoną na przydrożnym parkingu po wyjeździe z Agry (surowe warzywa, pewnie nieumyte). Wieczorem w hotelu w Jaipurze podejrzewałam już, że następnego dnia nie zobaczę Fortu Amber. 16 godzin i 32 tabletki węgla później, po nocy spędzonej w łazience i przedpołudniu w łóżku, uznałam, że mogę oddalić się od toalety na trochę więcej niż dwa metry. Żeby nie tracić reszty dnia postanowiłam pojechać rikszą do centrum Jaipuru. Rikszarz zażądał 100 rupii. Nie miałam pojęcia, ile powinien kosztować kurs, ale wiedziałam, że na pewno zawyża cenę, więc powiedziałam, że zapłacę 80. Pokręcił głową. – Wczoraj zapłaciłam 75 – zablefowałam. Marudził jeszcze, ale w końcu się zgodził.
W centrum Jaipuru
Z powrotem było dużo trudniej. Trzech pierwszych żądało 200, więc ich olałam, z czwartym, który chciał 150, wynegocjowałam 100. Szybko jednak okazało się, że Hindus nie ma pojęcia, jak trafić pod adres widniejący na hotelowej wizytówce, choć wcześniej zapewniał, że wie. Kilka razy pytał o drogę innych rikszarzy i przynajmniej dwa razy próbował podnieść cenę do 150. Powiedziałam, że płacę 100 zgodnie z umową albo wysiadam, mając jednak nadzieję, że nie będę musiała spełniać swojej groźby. Nie wiedziałam, gdzie jestem i moja pewność siebie topniała z każdą minutą. W końcu jednak zatrzymaliśmy się pod hotelem.
– Ok, zapłacę panu 20 ekstra – powiedziałam w nagłym przypływie hojności.
– 150! – mówi na to Hindus.
– Wobec tego dostanie pan 100, tak jak się umówiliśmy – wkurzona, schowałam dwudziestkę z powrotem do portfela.
– No dobrze, może być 120! – zawołał za mną rikszarz. – Proszę pani!
Banknot dwudziestorupiowy wymościł się z powrotem w moim portfelu i ani myślał go opuszczać.
Następnego zapłaciliśmy za przejazd do centrum 60 rupii.